Budzisz się o siódmej. W Twoim pokoju nadal ciemno i zimno. Skulony pod kołdrą walczysz z tym okropnym uczuciem niechęci wyjścia spod niej. Mija pięć minut... dziesięć... Wiesz, że właśnie mija Twój czas na zjedzenie jakiegokolwiek śniadania i wypicia choć kilku łyków gorącej kawy z mlekiem.
Nie lubisz zimy.
Odsłaniasz okno i przeklinasz ten śnieg, który bez przerwy leci z nieba. Przeklinasz grubą warstwę zszarzałego niby-puchu pokrywającego wszystko to, co w obrębie wzroku. Przeklinasz brudne okna i kaktusa na którego właśnie się nadziałeś.
Nadal nie lubisz zimy. Nawet bardziej niż piętnaście minut temu.
Po przemyciu twarzy zimną wodą, umyciu zębów, naciągnięcia na siebie niewyprasowanej bluzki i startej pary dzinsów czas na pierwsze dzisiaj starcie z zimą. Opatulony w płaszcz, gruby szalik, pieprzoną czapkę i brudne rękawiczki, zakładasz buty, które jeszcze nie wyschły po wczorajszej drodze do szkoły otwierasz drzwi
i wiesz, że zima to coś, czego nienawidzisz.
Po przejściu kilku kroków od drzwi, pogoda traktuje Cię brutalnie - garścią śniegu prosto w twarz i podmuchem lodowatego wiatru. W torbie szukasz kluczy od furtki. Minuta... trzy... czwarta minuta i są! Jednak Ci się nie przydadzą - furtka zamarzła. Bierzesz głęboki oddech.
Nienawidzisz zimy jeszcze bardziej.
Droga, która zazwyczaj zajmuje Ci siedem minut, ciągnie się już od piętnastu. Zamarza Ci wszystko, co ma bezpośredni kontakt z otoczeniem i to, co nie ma, w gruncie rzeczy też zamarza. Śnieg ciągle pada, zadajesz sobie pytanie "po co?". Na domiar złego, w połowie drogi łapiesz bliski kontakt z ziemią. Jest super,
i wiesz, że w tym momencie zima to coś, czego nienawidzisz najbardziej na świecie.
Zabierz mnie nad morze, proszę.
I niech będzie już ciepło...
Dobranoc.